Recenzja filmu

Biały szum (2022)
Noah Baumbach
Adam Driver
Greta Gerwig

Baum! Bach! I zgasło światło

Baumbach zaczyna opowieść od ironicznych scen z życia akademickiego, by następnie przejść do ironicznych scen z życia rodzinnego. I kiedy wydaje się, że wiadomo już, po jakim gruncie stąpamy,
Baum! Bach! I zgasło światło
źródło: Materiały prasowe
Po tym, jak "Historia małżeńska" zdobyła sześć nominacji do Oscara, Noah Baumbach dołączył do elitarnego klubu. Tak jak Martin Scorsese ("Irlandczyk"), David Fincher ("Mank") i Adam McKay ("Nie patrz w górę") reżyser otrzymał od Netfliksa złotą kartę kredytową i wolną rękę przy kolejnym projekcie. W tej jakże komfortowej sytuacji autor "Frances Ha" - kojarzony dotąd z kameralnymi niezależnymi produkcjami - postanowił przenieść na ekran wydaną w 1985 roku powieść "Biały szum" pióra kultowego amerykańskiego pisarza Dona DeLillo. Na moje oko apokaliptyczna tragikomedia może podzielić losy wszystkich wymienionych wyżej vanity projects finansowanych przez streamingowego giganta. "Szum" narobi szumu, ale pojawią się też głosy, że na planie zabrakło żelaznorękiego producenta, który utrzymałby w ryzach wybujałe ambicje Baumbacha.         



Jeśli chodzi o mnie, zasilę poczet obrońców filmu. Po pierwsze, zawsze cieszę się, gdy utalentowany twórca znajduje majętnego mecenasa skorego wyłożyć miliony na wymarzony projekt. Po drugie, nawet jeśli dzieło Baumbacha cierpi na nadmiar wszystkiego (metrażu, Ważnych Tematów, postaci, linijek dialogu), będę się upierał, że w tej artystycznej łapczywości jest metoda. Podążając wiernie za literackim pierwowzorem, reżyser portretuje świat, który w każdej chwili może załamać się pod własnym ciężarem. Choć akcja "Białego szumu" rozgrywa się w trakcie prezydentury Ronalda Reagana, ekranowa rzeczywistość wydaje się nieprzyjemnie znajoma. Rozpasany konsumpcjonizm kroczy pod rękę z chaosem informacyjnym, targani egzystencjalnymi lękami bohaterowie szukają ukojenia w "tabletkach szczęścia", a fałszywi prorocy zyskują poklask wśród podatnej na teorie spiskowe gawiedzi. Grany przez Adama Drivera wykładowca akademicki i głowa patchworkowej rodziny Jack Gladney stara się zachować zdrowy rozsądek. Na niebezpiecznych szarlatanach zna się jak mało kto - jest przecież powszechnie cenionym biografem Adolfa Hitlera. Kiedy jednak w okolicy dojdzie do niebezpiecznego wypadku, pozornie warowne mury logiki i rozumu zaczną kruszeć.     



Prawdopodobnie w głowach co poniektórych Czytelników zapaliła się właśnie ostrzegawcza lampka: oho, zapowiada się powtórka z "Nie patrz w górę". Bez obaw, społeczna satyra w "Białym szumie" wydaje się subtelniejsza od tej w komedii z Leonardo DiCaprio. Baumbach nie bije na alarm i nie chce nikogo uświadamiać. Choć impulsem do realizacji filmu była bez wątpienia pandemia koronawirusa, reżyser jak ognia unika odniesień do współczesnego krajobrazu politycznego. Interesuje go raczej kondycja duchowa bohatera, który do spółki z neurotyczną żoną (Greta Gerwig) panicznie boi się śmierci i jak mantrę powtarza słowa: niech dni będą bezcelowe, niech pory roku dryfują, nie postępuj zgodnie z planem. Jednocześnie Jack z perwersyjnym podekscytowaniem śledzi telewizyjne relacje z miejsc przypadkowych tragedii. Jakby podświadomie pragnął otrzeć się o ostrze ponurego żniwiarza, aby choć raz poczuć, że naprawdę żyje. Nieustannie lawirujący między śmiesznością a powagą, utyty, rozmamłany Driver jest w tej roli doskonały. Scenę nauki języka niemieckiego potrafi zamienić w komediową eksplozję, a moment małżeńskiej konfrontacji - w szarpiącą nerwy psychodramę.            

Nieustanna fluktuacja nastrojów i konwencji filmowych to nadrzędna cecha "Białego szumu". Nie mogło być zresztą inaczej, skoro mamy do czynienia z ekranizacją klasyki literatury postmodernistycznej. Baumbach zaczyna opowieść od ironicznych scen z życia akademickiego, by następnie przejść do ironicznych scen z życia rodzinnego. I kiedy wydaje się, że wiadomo już, po jakim gruncie stąpamy, film robi niespodziewaną woltę. A potem jeszcze kolejną. Nie zdradzając za wiele, napiszę tylko, że znalazło się tu miejsce zarówno dla efektownych sekwencji rodem z imaginarium Stevena Spielberga, czarnej komedii à la bracia Coen, a także horroru spod znaku Jamesa Wana. Ba, wspierany przez LCD Soundsystem reżyser próbuje sił także w musicalu. Twórca "Walki żywiołów" wychodzi bez większego uszczerbku z potyczki z każdym gatunkiem. Cały czas pozostaje przy tym sobą: sarkastycznym, ale i współczującym portrecistą goryczy egzystencji. Choć nie wierzy w zdolność ludzi do przemian nawet pod wpływem granicznych doświadczeń, nie traci poczucia humoru. Jeżeli nasze życie jest niczym więcej jak chocholim tańcem, to powinniśmy czerpać z niego frajdę. Albo przynajmniej próbować.     
1 10
Moja ocena:
7
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones